Dzień dziecka
Jak to się stało ze jestem zakonnikiem, że studiuje w seminarium, że jestem orionistą? Urodziłem się w roku 1985, a więc mam już 31 lat. Myślę, że to też jest istotne. Pochodzę z rodziny nie zamożnej, robotniczej. Mój tata pracuje jako ślusarz, a mama jest szwaczką. Tak na marginesie to pamiętam, jak szyła dla mnie i mojego brata garnitury na Pierwszą Komunie świętą – mamy przecież miesiąc maj, stąd moja dygresja. Właśnie od momentu komunii świętej zaczęła się moja przygoda z Kościołem i Panem Bogiem, można by powiedzieć, że trwa do dziś. Zostałem ministrantem w mojej parafii. Razem z kolegami chodziliśmy przed szkołą do kościoła, żaby służyć do Mszy świętej. Często przez to spóźnialiśmy się na zajęcia do szkoły. Pamiętam, że byliśmy wielce zdziwieni faktem, że Pani doprowadzała nas do porządku mówiąc, że nie należy się spóźniać do zajęcia lekcyjne. Dla nas bardziej liczyło się wtedy to, że na porannej Mszy świętej nie było wielu ministrantów i mogliśmy z kolegami wtedy sobie posłużyć – rozkładać kielich, dzwonić dzwonkami, chodzić z pateną. Pamiętam, że wtedy pomyśleliśmy „dorośli są trochę dziwni”. Nie zdawałem sobie jako mały chłopiec sprawy, że Pan Bóg przygotowywał w mojej duszy glebę na której kiedyś, w przyszłości, zasieje ziarno powołania, i to powołania zakonnego.
Byłem radosnym chłopcem, łatwo nawiązujący relacje z innymi. Po szkole z kolegami grałem w lasku przed moim blokiem w piłkę, a wieczorami z mamą odrabiałem przy biurku lekcje. Nauka nie sprawiała mi większych trudności, wręcz można by powiedzieć, że zbyt dużą łatwość. Szybko stawało się nudne rozwiązywanie zadań z matematyki, czy znajdowanie odpowiedzi w podręczniku na pytania zadane jako pracę domową. Dzięki temu miałem, więcej czasu na sport, koszykówkę czy piłkę nożną. Pod koniec szkoły podstawowej zacząłem grać w drużynie piłkarskiej z naszego miasta, w juniorach. Sport zakrólował w moim życiu, w tygodniu po szkole – treningi, a w weekendy – mecz. Tydzień podporządkowany piłce. Pan Bóg też musiał się podporządkować, nie zostało już dla niego za wiele czasu.
Pod koniec szkoły podstawowej tata kupił nam komputer. Zainteresowała mnie informatyka, grzebanie w podzespołach, tworzenie prostych programów, przeinstalowywanie Windowsa (do tej pory mi to zostało). Po konsultacji z rodzicami, wspólnie postanowiliśmy, że pójdę do technikum informatycznego. Bardzo dobra szkoła jak na Włocławek, na jedno miejsce do klasy informatycznej było ośmiu kandydatów. Bez interwencji Pana Boga było by ciężko. Mogłem w niej rozwijać moje zainteresowania. Gwarantowała mi dobre wykształcenie i dobry start w dorosłym życiu. W całej tej chmurze informatycznych zer i jedynek, okraszanych piłką nożna, również i Pan Bóg powoli przebijał się do mojego wnętrza. Chciał przypomnieć o Sobie i zaproponować Swój plan na moje życie. Pojawiły się myśli, że może jednak seminarium, może jednak droga powołania kapłańskiego. Ale jak tu pogodzić te wszystkie rzeczywistości: sport, informatykę i Pana Boga? Oto jest pytanie. Najciekawsze jest to, że z tego wszystkiego wybrałem wojsko i przez półtora roku tam służyłem, na początku w Marynarce Wojennej, a później – przez niespełna rok – w Żandarmerii Wojskowej. Pan Bóg cierpliwie czekał, nie mógł mnie przecież zaprowadzić za rękę do furty klasztornej.
Po powrocie do domu rodzinnego z wojska zacząłem pracę. Najpierw jedną, później drugą. Przez cały ten czas, i w wojsku, i po powrocie prosiłem Pana Boga, aby coś zrobił w moim życiu, abym znalazł to miejsce, które dla mnie zaplanował. Wydawało mi się wtedy, że chce być informatykiem. Składałem wiele podań do różnych firm. I cud. Pan Bóg na dzień dziecka „załatwił mi pracę”. Po rozmownie kwalifikacyjnej, 1 czerwca, rozpocząłem pracę jako informatyk w jednej z włocławskich firm. W ciągu roku miałem cztery razy podwyżkę, a po jakiś ośmiu miesiącach pracy zaproponowano mi żebym od września rozpoczął studia na kierunku informatycznym, a firma wszystko to opłaci. Dla mnie 22-letniego chłopaka, był to „szczyt szczęścia”, chociaż czasami jeszcze pojawiał się pewien niedosyt. Często dziękowałem Panu Bogu za taki prezent, On jednak miał inny plan na moje życie.
W bardzo banalnych okolicznościach, bo podczas kolędy poznałem Ks. Roberta – orionistę. Podczas wizyty duszpasterskiej w moim domu zaproponował mi, abym wyjechał z nim i grupą młodzieży z parafii na wyjazd w góry. Był to początek mojego powrotu do bliższego kontaktu z Panem Bogiem. Od tego wyjazdu zacząłem coraz częściej pojawiać się w mojej parafii, nie tylko na niedzielnej Eucharystii, ale również na spotkaniach wspólnoty młodzieżowej, wróciłem również do służby przy ołtarzu. Wiele razy wyjeżdżałem z Ks. Robertem i młodzieżą na różne rekolekcje, dni skupienia, na szkołę animatora prowadzoną przez orionistów, wiele ciekawych wyjazdów. Podczas tych wyjazdów poznawałem domy, charyzmat i to jak żyją księża orioniści. Zafascynowała mnie również osoba Księdza Orione, który już jako kleryk założył zgromadzenie zakonne. Gromadził na poddaszu katedry chłopców dzieląc się z nimi jedzeniem oraz niską pensją zakrystianina. Grając z nimi w piłkę i bawiąc się z nimi uczył ich katechizmu oraz miłości do Jezusa, Maryi i Papieża. Kiedy już został kapłanem, zakładał domy już nie tylko dla ubogich chłopców, ale również dla chorych, niepełnosprawnych i opuszczonych starszych osób. Coraz bardziej poznając to wszystko, powoli odkrywałem co Pan Bóg przez ten cały czas przygotowywał dla mnie. Odkrywałem to czego do tej pory mi tak naprawdę brakowało – miłości do drugiego człowieka, do bliźniego.
Kiedy to powiedziałem moim rodzicom i znajomym, że rzucam pracę i idę do zakonu, nie mogli tego zrozumieć. Patrzyli jak na idiotę, który zostawia dobrze płatną pracę, samochód, pieniądze – jednym słowem życie w świecie, a idzie do zakonu, w niepewność, do innego świata. Dziś już patrzą na mnie i to czym żyję w inny sposób. Już się nie dziwią jak można tylko 10 dni w wakacje spędzić w domu z rodzicami, a resztę wolnego czasu przejeździć z młodzieżą, czy spędzić ten czas na turnusach rekolekcyjnych z osobami niepełnosprawnymi pomagając im w najprostszych czynnościach życiowych. Kiedy tylko jestem w domu rodzinnym dzwonią do mnie i proszą o spotkanie, wypytując się o moje życie – gdzie byłem i co robiłem od ostatniego czasu. Muszę się przyznać, że to niesamowite być świadkiem Jezusa. Nie staram się ich wszystkich nawracać, bo wielu z moich znajomych jest jeszcze niewierzących, chce im pokazać „że tylko Miłość zbawi świat”. Nic na siłę, Pan Bóg sam znajdzie drogę do ludzkiego serca, bo jego miłosierdzie jest nieskończone.
Tak na zakończenie do zakonu też przyjechałem 1 czerwca, w Dzień dziecka 🙂